środa, 9 czerwca 2010

"parostatkiem w wielki rejs...!"

w końcu nie samym labem żyje człowiek, czasem ktoś musi próbki zebrać... ;) wyruszamy więc spod labu o 6:30, by dotrzeć do Toukyou na 9 xD i dziwnym trafem tylko ja jestem w miarę przytomna xD

wysiadamy w porcie. zapiera mi dech, gdy z pobliskiego parku dociera do mnie dźwięk japońskiego fletu. studenciaki biegaja, hałasują i ciągle pstrykają fotki, a my z Sachi stoimy, zasłuchane...


stateczek jest właściwie niewielki, ale i tak po kilku minutach już nie wiem, który korytarz prowadzi na pokład, a który do ładowni xD cała ja xD

do południa zajmujemy się opisywaniem półek w ładowni, po południu przychodzi czas na załadowanie statku! jejciu, raban, chaos i generalny bajzel xD i, jak zawsze, wszyscy próbują do Chińczyków mówić po japońsku xD
gdy w końcu wszystko jest na swoim miejscu, Yamashita-san postanawia uraczyć nas lunchem, w chińskiej knajpie, w dzielnicy Odaiba.



po jedzonku dostajemy 3h dla siebie. studenciaki postanawiają się pobawić i połazić po sklepach. natomiast my z Ya Ting idziemy odpocząć na plażę.

przez chwilę obserwujemy małe śmieszne rybki, wyskakujące co chwila nad wodę. i gdy tylko Ya Ting zdąży powiedzieć, że one tak skaczą przed deszczem, zaczyna siąpić niezbyt przyjemny kapuśniaczek. skoro tak, to może jednak pójdziemy w inne miejsce...?
nie zachwyca nas jednak siedzenie w knajpie, postanawiamy więc poszukać tego wielkiego diabelskiego młyna, który nam się rzucił w oczy po drodze do portu.
Ya Ting jest znacznie lepsza ode mnie w znajdowaniu drogi "na czuja". bo kto by pomyślał, że przejście na drugą stronę rzeki kryje się pomiędzy dwoma wielkimi biurowcami...?

w koncu docieramy na miejsce!



a tam, niespodzianka! przez chwilę stoję jak wmurowana, oszołomiona swoim małym odkryciem. Zepp Tokyo! to tutaj odbywają się te wszystkie najlepsze koncerty! ahhh....


no, ale nie po to tu jesteśmy. chcemy popatrzeć na Tokyo z góry! przejażdżka kosztuje całe 900 yenów, pan probuje nas namówić na całkiem przezroczystą budkę. ani mi się śni! nie chcę widzieć ile mam przestrzeni pod nogami! Ya Ting, na szczęście, podziela moje zdanie. wsiadamy więc do różowej (sic!) budki, i możemy podziwiać widoki... a jest co podziwiać, nawet gdy pogoda niekoniecznie sprzyja.





wykonanie pełnego okrążenia to około 15min. szkoda, ze tak krotko... ale to nic, i tak powinnyśmy już wracać na zbiórkę. przez chwilę jeszcze łazimy w okolicy centrum handlowego w poszukiwaniu lodów. zamiast lodów znajdujemy jednak to:

nieźle, prawda?

o 15 Yamashita-san pakuje nas w samochód i zawozi z powrotem do Tsukuby. a ja dopiero po wejściu do pokoju hotelowego odczuwam, jak bardzo mnie wszystko boli...! v,v

niedziela, 6 czerwca 2010

góralu, czy ci nie żaaaaaaaaaaal....? ./'

Chińczyki się wypięły na moją pomoc, ale nie zamierzam za nimi płakać! o! postanawiam jechać sobie sama do Tokyo... chociaż zwiedzanie samemu nie przynosi tyle frajdy...

jednak rano, po przebudzeniu (5:30) stwierdzam, że pogoda jest idealna, by... iść w góry! ja wiem, że samemu się nie powinno, ale podobno mnóstwo ludzi co nd zajeżdża na Tsukuba-san, żeby trochę się pomęczyć... na pewno nic mi się nie stanie...!
pakuję więc w torbę bluzę, deszczak, czekoladę i bandaż. kanapki i coś do picia postanawiam kupić w sklepie przy dworcu.
na przystanku mnostwo ludzi! aż się boję, że się nie pomieścimy do autobusu... ale udaje się, nawet wszyscy siedzą. przysiadam się do jakiegoś pana, całkiem rozmowny człek. chwilę na typowe pytania, czyli "skąd cię, dziecko, przywiało...?", a później pan opowiada mi legendę Góry Tsukuba.
otóż...
dawno temu, jedno z bóstw zamieszkujących okolicę, postanowiło spędzić dzień w górach. o gościnę poprosiło Fuji-san i Tsukuba-san. Fuji-san, będąc zadufanym w sobie, odmówił, natomiast Tsukuba-san przyjął gościa z otwartymi ramionami. bóstwo odpłacilo za gościnę, dlatego teraz Fuji-san jest zimny i pokryty śniegiem, a Tsukuba-san zieleni się o każdej porze roku.
...prawda, że śliczne?

no, w końcu jesteśmy! wysiadam przy wielkim czerwonym torii i pełznę za tłumem. trzeba przejść przez teren świątyni shinto... jejciu, jak pięknie! *^^*



w końcu docieram do punktu, gdzie tłum się rozdziela - rodziny z małymi dziećmi w większości idą na kolejkę, reszta idzie pod górę.
gdy widzę trasę podejścia, aż sama się boję. no, ale spokojnie, powoli, dam radę... :) trasa jest ciężka - kamienie, korzenie, cały czas przez las... ale gdy wreszcie wpełzam na górę... "o k*rwa, jak ślicznie!", tylko tyle mam siłę pomyśleć. ale szczerzę się jak głupi do sera, co najmniej... *^^* warto było się tak zmęczyć...
wyjście prowadzi na polanę, na siodle między szczytami. bo Tsukuba-san ma wierzchołek męski (817m, trudniejsze podejście) i żeński (877m, łagodniejsze podejście)! widok jest cudny, na siodle mnóstwo miejsc z jedzeniem, ale postanawiam najpierw wleźć na niższy wierzchołek. drga i tak jest w jedną stronę, zjem później. n agórze dużo lepszy widok niż z siodła.. szkoda tylko, że pogoda nie sprzyja robieniu zdjęć... :(


schodzę więc z powrotem i zakupuję sobie w sklepiku dango. postanaiwam, że cokolwiek to jest, musi być dobre, skoro wszyscy wokół się tym opychają! a, jako, że i tak mam dzisiaj dzień podążania za tłumem, mogę spróbować i tego :)

jest pyszne, gumiaste, w smaku przypomina nieco nasze pampuchy :D super! napchawszy brzuszek, mogę zdobyć drugi szczyt! :)
podejście na wierzchołek żeński jest proste i przyjemne w porównaniu do tego, co już mam za sobą... ;) jest kilka kamiennych schodków, ale to i tak nic ;)
na szczycie... pełno ludzi! robię kilka zdjęć, chociaz sama nie wierzę, że coś będzie widać i zwiewam stamtąd!

biorąc pod uwagę podejście pod górę postanawiam nie ryzykować, i na dół zejść kolejką ;) i słusznie, bo przyciemniane okienka w wagoniku pozwalają mi w końcu pstryknąć kilka fotek! :)








na dole witają mnie... żaby! żaby, ropuchy, wszędzie pełno... pluszkowe żaby, żaby-skarbonki, kubeczki w kształcie żab... boshe, czuję się jak Naruto xD kupuję ciasteczka z fasolą (w kształcie żab), i jeszcze jedne, z melonem (na szczęście, normalnego kształtu xD) zjadam jesze jedne dango i mogę wracać do Tsukuby :)


zmęczona i szczęśliwa jak gwizdek wracam do hotelu. jeszcze tylko podjadę po jakieś jedzonko, bo jutro może nie być czasu, a we wt wypływamy na Zatokę Tokijską... :)

czwartek, 3 czerwca 2010

"Chińczyki twardo stoją"... ;)

wstaję rano, nie do końca przytomna. pocieszam się tylko myślą, że wszystko będzie dobrze, nie ma góry, będę mogła wcześniej wyjść, jeśli będzie taka po temu potrzeba. z tak radosnym nastawieniem zwlekam się w końcu z łóżka...
w labie bez zmian - JJ w nocy się zbuntował, próbki leżą rozsypane dookoła... ehh... "jak nie urok, to przemarsz wojsk", myślę, zasiadając przy kompie w oczekiwaniu na kogoś, kto będzie w stanie to ogarnąć. Ya Ting patrzy w panel JJ równie skołowana jak ja... nie ma wyjścia, trzeba ściągnąć Sachi. oczywiście, jej postawienie kolumny na nogi zajmuje krócej niż nam zorientowanie się, czego właściwie ten system chce... no cóż, lata praktyki ;)

lunch, a później misja dnia: znaleźć gaijino-nieoporny bankomat (ATM), co wcale nie jest takie proste!
ATM przy labie w ogóle nie chce przyjąć karty, więc jedziemy na pocztę. ten co prawda, owsze, przyjmuje kartę, ale zamiast gotówki wypluwa jakąś dziwną karteczkę. Eriko-kun rozmawia chwilę z jakimś panem z obsługi, po czym postanawia, że jedziemy do banku. jestem kompletnie nieprzekonana co do tego pomysłu, ale cóż poradzę...? jak się okazuje, VISA VISIe nierówna, być może obsłużą mnie ATM z 7-eleven holdings. to się jeszcze okaże. tymczasem, podejmuję pieniążki z... okienka! na kartę + dwa dokumenty. hmm, godne uwagi i odnotowania... *^^* oddycham z ulgą, gdy pani podaje mi gotówkę (na zielonej tacce xD). uśmiechamy się do siebie z Eriko, misja zakończona powodzeniem! no, jakby co najgorsze, już wiem co robić! :)


wracamy do labu, trochę trzeba Chińczyków poprzestawiać ;)

później jadę do centrum handlowego, trzeba nawiedzić one coin shop ;) i muszę się przyznać, że jestem absolutnie zakochana w japońskich solach do kąpieli: ślicznie pachną, barwią wodę i jeszcze robią bąbelki! mrrrrrrrrr *^^*
w centrum spotykam znajomych, którym daję się wyciągnąć na spaghetti xD czy Japończycy nawet to muszą udziwnić? xD znaczy, makaron wygląda normalnie, gorzej z resztą... w sumie, całe danie wygląda jak gęsta zupa z makaronem i mnóstwem dodatków na wierzchu xD ale jest przepyszne! *^^* i ciacho na deser *^^* nigdy bym nie pomyślała, że takie ciasta - torty mogą być tak lekkie i wspaniale owocowe! rozpływam się nad ciastem, i nad kawą, która jak na standardy japońskie jest naprawdę dobra... :) z radośnie pełnym brzuszkiem mogę wrócić do hotelu i przygotować się na następny dzień ;)

niedziela, 30 maja 2010

bo co ma robić gremlin w pustym pokoju....?


wczesnym rankiem (7:45) budzi mnie przemiły głos informujący, że... za 15min maintenance, czyli odłączamy wszelkie dobra! w 15min gremlin zdążył zalać kawę, umyć się, ogólnie ogarnąć i wyjść do labu. no bo co mam robić, jak mi nawet internet ukradli?!
w labie ogarniam sobie próbki na pn, po czym kwitnę dwie godziny przerzucając galerie z fotkami Hitsu :) no co? trzeba się czasem odmóżdżyć :)
po 10 wychodzę, wracam do hotelu zostawić lapcia i trochę się ogarnąć. na 11:30 jestem umówiona z Evą... nasz ostatni wspólny lunch... sniff :(

odstawiam Evę na autobus, macham na pożegnanie... jakoś mi tak smutno i w ogóle ble... bo teraz na nowo mam się dogadywać z jakimiś obcymi ludźmi, gdy tak miło było z Evą? bezczeleństwo!

maintenance w holetu ma się skończyć koło 17. do tego czasu powinnam coś ze sobą zrobić. jak nie wiadomo co robić, to się jedzie na Harajuku! *^^* tym bardziej, że trzeba bilet na koncert zakupić!
na Harajuku dopadam La Forett, czyli wielki dom handlowy, w którym roi się od najnowszych kreacji. niestety, tylko dwa dolne piętra to sklepy EGL/EGA, wyżej już sama słodycz. w podziemiach znajduję Like an Edison, w którym planuję się dowiedzieć wszystkiego nt. "jak kupić bilet"
otóż, proszę państwa, bilet zamawia się przez neta, po czym płaci za niego w najbliższym spożywczaku, typu Lawson albo 7-eleven. do Lawsona najbliżej, miła pańcia z LaE drukuje mi karteczkę z zamówieniem, mapkę do najbliższego sklepu i wysyła w drogę.
daleka droga nie była, raptem z 50m. wchodzę, podaję kasjerce moje magiczne karteczki, a dziewczyna prowadzi mnie do stojącej w kącie maszyny, która wygląda jak połączenie ksero z flipperem. wciska kilka guziczków, i nagle... krzyżyk! niedobrze, bardzo niedobrze! nastawiam się na najgorsze, gdy dziewczyna przez chwilę rozmawia z kimś przez telefon. okazało się, owszem, skończyły się bilety, ale tylko na jakiś sektor. gdzieś pomiędzy przeprosinami, udaje mi się zrozumieć, że "będę musiała stać"... jejciu, dziewczyno, ja mogę nawet z sufitu zwisać! chcę usłyszeć moje koszmarki na żywo!
"tak, tak, to na pewno ok, dam radę i w ogóle", kilka minut takich zapewnień, pańcia wciska guziczki, maszyna wypluwa długi kwitek, mogę iść zapłacić. trzeba się tylko jeszcze podpisać na potwierdzeniu zakupu (po co...? o.O) i można wracać, będąc absolutnie przeszczęśliwą posiadaczką biletu na koncert ukochanego zespołu! jeszcze tylko muszę szefowi powiedzieć, że chcę wolne... xD

wpadam jeszcze pobuszować na Takeshita-dori, i wracam do Tsukuby.



czwartek, 27 maja 2010

no to zdechl pies...

a wlasciwie lapciak. mam jakiegos starego rumpla, psor mi dal, bo moj mitsuo jutro idzie do naprawy.... mam nadzieje, ze nie strace wszystkiego T^T