wtorek, 4 maja 2010

no, to może od początku :)

na początku było moje szalone marzenie: "pojechać do Japonii". a jako, że ja pokręcone zwierzę jestem, więc marzenie musi zostać spełnione. dzięki uporowi mojej małej osoby i genialnemu nastawieniu mojego psora.... jestem! :) Japonio, strzeż się! oto przyjechał nowy gaijin! xD

pakowanie się, kupowanie biletów, tysiąc różnych problemów po drodze. ale w końcu dojechałam na lotnisko, odprawiłam się i ruszyłam w drogę :) przesiadka we Frankfurcie. boshe, co za wielkie bydlę z tego lotniska! w poszukiwaniu śniadanka dotarłam z terminalu 1 do terminalu 3... czy jakoś tak... nie wiem, sama się zakręciłam. śniadanko zdobyłam, było pyszne, chociaż drogie (10euro) xD
oczywiście, w międzyczasie panika, czy aby na pewno nie wysłali mojego bagażu do Oslo (dzięki, Kris v.v). aha, po lotnisku we Frankfurcie obsługa jeździ na rowerach xD więc no, musi to być wielkie, prawda? ;P
odsiedziałam swoje, przesiadłam się w samolot do Tokio. podchodzę do bramki, podaję kartę pokładową i słyszę "jeszcze paszport poproszę". tak, wszystko się zgadza, to tylko ja. "dziękuję, dziękuję, miłego lotu", "tak, dziękuje. miłego dnia". ehh, Polacy xD

niestety, nad Bajkałem przelatywaliśmy w środku nocy. Syberia skuta lodem.


i chyba widziałam zorzę polarną... albo to tylko oczy mi się popsuły i te zielone cosie to był jakiś wytwór mojej zmęczonej wyobraźni. bo, oczywiście, jak to ja, nie mogłam spać w samolocie v.v ehhh....

nom, ale lufthansa dobrze karmi :) dostaliśmy obiadek, i śniadanko (z dżemem truskawkowym, hurra xD). tylko wszyscy do mnie próbowali po niemiecku mówić xD jasne, super, wszystko rozumiem xD

Japonia z lotu ptaka wygląda dziwnie... góry, góóóóóry, miasteczko, poletko ryżowe, poletko ryżowe, poletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowe, miasteczko, góóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóóry, kawałek morza, miateczko, poletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowepoletkoryżowe... mniej więcej tak xD

nom, lądowanie. szukanie bagażu. jest! kręci się moja walizka! cudnie :) no to zabieram, idę za tłumem. miła pani z obsługi lotniska (wysoooooooka taka, prawie chyba jak Miyavi xD czuję się kurduplasto xD) wypytuje mnie co tu robię, po co, na co, do kogo itp. :) tłumaczę się grzecznie, kiwamy się do siebie i wychodzę. w hali lotniska wita mnie wielki papierowy J, reklamujący samochód. uroczo. mój telefon, oczywiście, nie działa. kupuję bilet do Tsukuby i idę szukać szczęścia w sklepikach na lotnisku. gazetki, którą zamówiła kyote na razie nigdzie nie widzę, ale pewnie znajdę. po drodze prawie wpadam na pana z obsługi. jedzie na tym śmiesznym pojazdku, co to się trzeba pochylić, żeby jechał do przodu. sklep ze sprzętem elektronicznym. przełączki, przyłączki, zegarki. i Junno z maszynką do golenia. słodko. ciuchy, ciuchy, kosmetyki, Ayumi, jeszcze trochę kosmetyków... nie no, ja spadam, nadmiar gwiazdek popu wypłasza przeciętnego człowieka.
wychodzę na przystanek autobusu, siadam na ławeczce i czekam grzecznie. 9:08 podjeżdża autobus. jakiś pan w niebieskim ubranku coś do mnie mówi, ale tak strasznie szybko, że rozumiem tylko "kaban". patrzę na niego, chyba widać niezrozumienie na mojej twarzy, bo rozgląda się dziko po ludziach. jakiś młodzik tłumaczy. "your luggage? two bags?". kiwam łebkiem, dobrze, że nie odpadł. pan w niebieskim zabiera moje walizy, w nagrodę dostaję dwie małe czerwone (brrr!) karteczki. wsiadam do autobusu, zapinam pasy (sic!) i jedziemy :) domki, domki, zieloooooono, domki, rzeczka, dużo domków. próbuję czytać napisy, ale w tym tempie rozróżniam tylko hiraganę. nad katakaną nie mam czasu się zastanawiać, kanji nie rozumiem. trudno, dam sobie jakoś radę ;)

jest, Tsukuba Center! :) wysiadam, oddaję panu kierowcy moje karteczki, dostaję walizki. przypadają do mnie jakieś dwie skośne. "Anna? are you Anna?". no tak, to ja. moja obecna szefowa, Sachi-san, i koleżanka z Hong Kongu, Eva :) miło. przez chwilę wgapiam się w szefową jak sroka w gnat. nie wiem, czemu skośne wielbią jakąś tam Ayumi czy inną Kodę. ale to pewnie tylko dlatego, że nie widzieli Sachi.

jedziemy na lunch. mam tylko siłę wypić soczek z mango, z miodem. pyszota! :) później po jakieś zakupy, żebym miała co jeść. woda, mleko, chleb, dodatki. Sachi się śmieje, że wszystkie Polki do tej pory narzekały na chleb. kilka godzin później przyznam im rację.


do labu. wchodzę, kiwam się do wszystkich zgromadzonych. w zamian słyszę: "you can use this pc. write to your mom." uśmiech mi się poszerza. więc zasiadam, sprawdzam pocztę, odpisuję na mejle. wspaniale, już mi lepiej.
rozmawiam z Nobu-san, moim tutejszym profesorem. jest super. jak na razie. chyba nie jest takim klasycznym Japońcem. ale to tym lepiej dla mnie.
koniec. Sachi daje mi mapkę miasteczka i odwozi do hotelu. dostaję kabelek do neta, kluczyk do pokoju i mnóstwo dziwnych karteczek. mogę wypożyczyć rower, w czw przyjdzie pani do sprzątania. dwa razy w tygodniu będą sprzątać, wymieniać ręczniki itp. wspaniale! :) Eva pokazuje mi gdzie co jest. pralnię mam zaraz za drzwiami, kuchnia, niestety, trzy piętra niżej. są schody. dobrze, nie muszę jeździć windą. zostawiają mnie z przykazaniem "rest now". ta, jasne.

pokoik dość spory, większy niż mój w Polsce. z łazienką (wanna!), wielkim łóżkiem, ogromniastym biurkiem, lodówką i w ogóle. niezrażona faktem sprzątania, wyciągam moją mała zieloną ściereczkę. szybko staje się szaro-brązowa. no, trudno, zdarza się. otwieram okno, słyszę świergot ptaków. wspaniale.
rozpakowuję się, włażę do wanny, prawie zasypiam w cieplej wodzie. cudownie.
ale, dzień jeszcze młody, dopiero 14. idę sobie na dół, pożyczam rower, pan podaje mi kod do bramki, dostaję jeszcze kilka różnistych mapek. mogę jechać.
no tak, jechać... dawno nie jeździłam na rowerze, więc przez pierwsze 100m próbuję zapanować nad bydlęciem nr 12, żeby w końcu jechał prosto, a nie pijackim zygzakiem. w końcu dochodzimy do jakiegoś kompromisu. bramka. wychodzę, jadę dalej. w głowie obija mi się cały czas myśl "jedziesz pod prąd". raz prawie wpadam na biednego Japończyka. uśmiecha się wyrozumiale, kiwamy się do siebie i każdy jedzie w swoją stronę.
znajduję park. rozsiadam się i obserwuję gęsi. mają czerwone wokół oczu i piórka na głowie postawione na elvisa. o 17 zrywa się straszny wiatr, więc postanawiam wrócić do hotelu.

kolacja (paskudny ten chleb), chwila na skype i nagle dopada mnie takie zmęczenie, że prawie uderzam łebkiem w klawiaturę. czyli czas spać. godzina 19. nie jest źle. ustawiam budzik (w łóżku) na 7, przykładam łeb do poduszki (strasznie twarda!) i zasypiam.

o 5 rano pobudka, jakieś wróble ćwierkają za oknem. próbuję jeszcze spać, ale w końcu daję za wygraną. kawa. zakładam bloga i zaczynam klepać...

7 komentarzy:

psyence pisze...

"papierowy J, reklamujący samochód" a jaki? *^^*
chyba wymienili ci ten dżem co? ^^;
a mówią, że jazdy na rowerze nie da się zapomnieć XD

Mika-el pisze...

nie pamiętam, chyba jakieś suzuki. w tv też była reklama później :)

Agata Włodarczyk pisze...

ja nie umiem jeździć na rowerze, o >_<
i tyle.
a zdjęć coś mało, leniu :3

Mika-el pisze...

będzie więcej. tak to jest, jak się jest mikusiem i zapomina się zabrać aparat na spacer. dobrze, że mapki wzięłam :)

Anonimowy pisze...

Ej, ten z golarka to musial byc Kame, bo on teraz reklamuje golarki panasonica. XD

Anyway, czekam na wiecej notek, bo ta ciekawie sie czytalo. :D

fuumek.

Mika-el pisze...

nieeee, to ładne było na tym zdjęciu. właśnie klepię kolejną notkę, więc może nie będziesz dlugo czekać ;)

Unknown pisze...

Hej:-) Kurcze... czytam, czytam i ... myślę sobie "a mogłaś tam teraz być matołku". Anno zazdroszczę!!!, a z zemsty Twoje "Magic Moments" w labie naważając grzybki sączę :-)))