środa, 5 maja 2010

Święto Chłopców, czyli ostatni wolny dzień...

pobudka o 7. ledwo zwlekam się z łóżka. chętnie bym jeszcze chwilę pospała, ale bez przesady. takie wylegiwanie się jest niezdrowe, gdy czeka mnóstwo Japonii do zwiedzania :) a dzisiaj zwiedzam sama, bo Eva od rana w labie.
odkrywam na stopach ogromne odciski, ale jakoś się tym nie zrażam. noga nie boli, to najważniejsze - znaczy, że można szaleć. o 9 jestem gotowa do wyjścia: ustawiam klimę na 19st, zakładam słuchawki na uszy, pożyczam rower i mogę jechać. powietrze stoi, jest gorąco i duszno, a dzień się dopiero zaczął! na pierwszym zakręcie prawie się przewracam. mam kosmiczne zakwasy, ale twardo postanawiam je rozruszać.
sprawdzam, czy pamiętam drogę do labu, a następnie do centrum. dziwi mnie bardzo, że właściwie wszędzie pusto. czyżby wszystkie skośne poleciały już do pracy? mijam po drodze jakąś uczennicę, która zawzięcie pisze smsa, cały czas jadąc rowerem. czy te dzieci tutaj to się rodzą z komórką w łapie? o.O
w parku pełno gołębi. niestety, są tak dzikie, że gdy tylko zatrzymuję się, by zrobić im zdjęcie, uciekają. później znajdę fotkę przez Wikipedię - to turkawka wschodnia. mimo wszystko postanawiam, że jeszcze pstryknę im fotę!


zanim dojadę do Tsukuba Center jestem zmęczona i nawet trochę zła. zostawiam rower pod centrum handlowym, postanawiając dalej iść pieszo. wciąż prawie nie widzę ludzi. w końcu tajemnica się wyjaśnia - centrum handlowe otwarte od 10. jest 9:44, czyli wszyscy właśnie się pewnie szykują do pracy. a ci co nie pracują, zwyczajnie nie mają po co wychodzić. postanawiam więc znaleźć drugie centrum handlowe, LALA Garden - zanim tam dojdę, pewnie otworzą.
na każdym kolejnym skrzyżowaniu sprawdzam na mojej mapce, czy na pewno dobrze idę. jakiś pan na rowerze postanawia pomóc gaijinowi. tak, dobrze idę, jeszcze dwa skrzyżowania prosto, później na lewo. uśmiecham się ślicznie, kiwam się, dziękuję i ruszam przed siebie.
no, jest! LALA Garden. śmieszna nazwa, ale miejsce nawet miłe. znajduję spożywczak, dokupuję kilka drobiazgów. soki są kosmicznie drogie, postanawiam kupić tylko małą butelkę, będzie jak znalazł do przelewania wody. zamiast soków lepiej kupić owoce - taniej. zgarniam z półki dwie paczki pokky i pełznę do kasy.

nauczona doświadczeniem, wrzucam do koszyka własną siateczkę - 30 yenów dla mnie. wędruję chwilę po centrum, gdy moim oczom ukazuje mi się... boisko do nogi xD a właściwie mini-boisko, na razie ustawione na tor przeszkód. kilka osób biega w kółko z piłkami.

uparcie szukam one coin shop, który miał tu gdzieś być. oczywiście, nie znajdę, za dużo szczęścia bym miała w życiu ;) postanawiam zwiedzić pięterko ;) restauracje, starbucks... księgarnia! nawet w obcym kraju coś jednak ciągnie do książek... a może mają też gazety? wchodzę więc, starając się nie widzieć spojrzeń ludzi. no tak, gaijin w księgarni, kto to widział! ;) gazet nie znajduję, za to jest spora wydzielona część z mangami. z CLAMPA, niestety, tylko Tokyo Babilon i RG Veda. a już miałam nadzieję na tajemniczy 19 tom X'a. nie ma. za to Bleach stoi - 44 tomiki xD gdy wyjeżdżałam, JPF chwalił się, że właśnie wyszedł 4 tom... jesteśmy trochę do tyłu ;) buszuję jeszcze chwilę, i nagle... chyba jestem w niebie :) wielki regał, wypełniony tytułami z BeBoy *^^* uświadamiam sobie, że zupełnie nie pamiętam, jak wyglądają kanji, którymi podpisują się Miyamoto Kano czy Kazuhiko Mishima. postanawiam przepisać je sobie na jakąś karteczkę, a najlepiej w ogóle wykuć się na blachę ;) a teraz, cóż robić? powoli oglądam każdą mangę, bo przecież poznam kreskę moich ulubionych mangaczek! nie ma, przebijam się więc przez półeczkę z wyprzedażą i zgarniam trzy tomiki. idę do kasy. pańcia pyta, czy ma zerwać folię. ani się waż, kobieto! a w ogóle, pierwszy sklep, gdzie traktują mnie normalnie - chyba założyli, że skoro kupuję mangi, to znaczy, że umiem czytać, mówić pewnie też. płacę więc, a pańcia pakuje moje mangi w dyskretną papierową torebkę. przez chwilę chcę zaprzeczyć, powiedzieć, że mam swoją. ale coś mnie tyka, i nie odzywam się ani słowem, bo przecież kobiecie przede mną książki zapakowali w zwykłą foliową torebkę. dziękuję ślicznie i wychodzę ze sklepu, uważnie oglądając paragon. no proszę! torebka za friko! czyli zboczeństwa trzeba chować? xD


koniec łażenia, czas zawracać. postanawiam iść nieco inną drogą, nie zgubię się przecież. a nawet jeśli, zwyczajnie zapytam którędy na dworzec. po drodze mijam hotel ze stojącą na podjeździe młodą wisterią. śliczności!

docieram w końcu do Tsukuba Center. zabieram swój rower i postanawiam wracać do hotelu. jest południe, jest jeszcze bardziej gorąco i marzę tylko o odrobinie cienia. kolejny dzień, kiedy zazdroszczę Japończykom braku gruczołów potowych. zdecydowanie, czułabym się lepiej, gdyby tak ze mnie nie płynęło... :[ jednak jestem sobą, i zatrzymuję się, gdy słyszę muzykę. w tym samym miejscu co wczoraj śpiewają sobie dziewczyny ubrane w piękne kimona, jakaś grupka tańczy, z tyłu siedzą ludzie grający na shamisen. ślicznie. nic nie robiąc sobie z gorąca, odstawiam rower na parking i idę oglądać występ.


generalnie, jeden wielki cyrk i para-para w stylu psycholi. wymiękam totalnie xD


kończą czymś takim, że szczęka mi opada. zapomniałam, że shamisen może wydawać z siebie dźwięki tak podobne do gitary elektrycznej... xD po ostatniej nucie słyszę z tyłu "ankore! ankore!", widownia parska śmiechem, a biedna artystka tłumaczy się, że niestety, nie mogą.

na scenę wychodzi kolejna grupa - bębniarze. wyszczerzam się do siebie w duchu - w Polsce trzeba było sporo zapłacić za taką przyjemność. szaleństwo, wariactwo! rytm odbija mi się wzdłuż nóg po całym ciele. klaszczę ze wszystkimi, i, generalnie, dobrze się bawię.


po kolejnej melodii wychodzi młodzik i tłumaczy, że czasem trzeba tez potrenować szybkość. spodziewam się więc czegoś w dzikim rytmie, a tu zaskoczenie!

ustawiają się przy bębnach w trójkach i zmieniają się co frazę. na początku powoli, później przyspieszają. zastanawiam się nawet, które z nich się w końcu przewróci ;) chcę nagrać filmik, ale, niestety, akumulator w aparacie padł v.v ehh...
wysłuchuję koncertu bębniarzy do końca, kątem oka zauważając, że do wyjścia szykuje się kolejny zespół. daję jednak za wygraną. upał dokucza, a poza tym, i tak nie mogłabym robić zdjęć. po drodze odpoczywam w parku.
jednak jestem pechowcem albo zwyczajnie jakaś siła wyższa się na mnie mści. bo gdy tak spokojnie siedzę na ławce, z rozładowanym aparatem w torebce, tuż obok ląduje stadko turkawek. a ja nawet nie mam jak zrobić im zdjęcia! ;(

jest 14, gdy w końcu wracam do hotelu. pokój jest przyjemnie chłodny, podkręcam klimę do 22st, sprawdzam mejle - na 18 jestem umówiona z Evą na obiad. dobrze. dokańczam prezentację na jutro, a później zasiadam, by wyklepać posta...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

widzę ze na maksa wykorzystujesz te ostatnie dni wolności xD kurcze i chuba najbardziej pozazdroszczę ci tego koncertu na shimasen ;3 chociaż osobiście mam jedynie utwory grane na ehru wiec nie wiem jak tam jest z shimasen... ale na pewno pięknie ;D